Forza d'Agro z przygodami


Cóż, łapanie stopa po zmroku jest trudne i ryzykowne, w poście tym wyjaśnię dlaczego. Zacznijmy jednak od początku ;) Po powrocie z Rzymu udaliśmy się na całodniową wycieczkę. Pojechali z nami Gergely (kumpel z Węgier, który przedłużył sobie wakacje i przyjechał do nas na kilka dni po wspólnym zwiedzaniu Rzymu) oraz Szymon (który z kolei robił Erasmusa w Turynie i po zdanej sesji wpadł w odwiedziny na Sycylię). Chcieliśmy ponownie odwiedzić miejsca związane z Ojcem Chrzestnym, napić się kawy w Barze Vitelli w Savoce oraz odkryć uroki miasteczka Forza d'Agro :)

Tak też uczyniliśmy. Autostop w tamtą stronę udał się bez komplikacji, po ok 40 min. byliśmy już wszyscy na miejscu. Chłopaki, którzy byli razem w "autostopowej" parze, spisali się na medal i złapali nawet lepszą podwózkę, niż my z Maćkiem. Przez kilka godzin włóczyliśmy się po Savoce, pijąc winko z widokiem na dymiącą (tego dnia bardziej niż zwykle) Etnę. Bar Vitelli, jak się okazało, z powodu śmierci właściciela lub remontu, został zamknięty do odwołania. Wielka szkoda. Ciekawe czy jeszcze go otworzą? Kiedy już nacieszyliśmy się Savocą (ja tam nigdy nie mogłam się nią nacieszyć, to taka piękna mieścina, że w ciągu 5 miesięcy Erasmusa, odwiedzaliśmy ją kilka razy), przyszedł czas na coś nowego.
Postanowiliśmy udać się (dosłownie 10km dalej) do położonego na wzgórzu Forza d'Agro :) Dzień był piękny, słoneczko grzało a my łapaliśmy stopa, zajadając się sycylijskimi czerwonymi pomarańczami - wielką i soczystą odmianą tych mizernych, które kupić można w polskich sklepach. W końcu złapaliśmy podwózkę na wzgórze, do samego celu. Spacerując uliczkami klimatycznego Forza d'Agro, postanowiliśmy zaczekać do zachodu słońca, by popatrzeć jeszcze na "buchającą" lawą Etnę. Tego dnia wyróżniała się naprawdę wielką aktywnością i dymiła jak olbrzymi komin. Po spacerze śladami Ojca Chrzestnego, udaliśmy się do knajpki na pizzę. Humory dopisywały, nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, wszystko szło zgodnie z planem. Do czasu...

nasza trasa: Mesyna - Savoca - Forza d'Agro, w sumie 55km w jedną stronę
Chwila przerwy po zwiedzaniu Savoki :)
(nie będę dublować zdjęć, zamieszczam tu fotografie tylko z nowej destynacji)
 Jak sprawdziliśmy wcześniej, kościółek ten pojawił się w I i II cz. filmu Ojciec Chrzestny :)
panorama miasteczka, które liczy sobie ledwo 900 mieszkańców :)
odkrywając Forza d'Agro
styczniowa roślinność Sycylii
Na wieżyczkę, którą widać po prawej, zaraz się wdrapiemy :)
Tam to dopiero były widoki!
Góry Pelorytańskie
(na tych niższych pagórkach na pierwszym planie położona jest Savoca)
Chcieliśmy wkroczyć do zamku, ale niestety też był zamknięty...
z Ukochanym :)
Nasi kompani z podróży - od lewej Szymon i Gergely :)
Dobre towarzystwo to na wyprawie podstawa!
Ozłocone promieniami dachy Forza d'Agro - widok z wieżyczki :)
Podziwialiśmy tego dnia naprawdę piękny zachód słońca :)
Gergely spełnił swoje marzenie i przeistoczył się na chwilę w Spiderman'a ^^
brukowana uliczka w jaskrawym świetle
malutki balkonik z widokiem na Etnę
No i oczywiści Ona! Jej szanowna Piękność, arcy-wielmożna Dama:
Etna Wszechmogąca :)
Proszę spojrzeć na ten dym! To nie są żadne chmury!
Doniczka w skuterze? Czemu by nie?! :)
Czas na pizzę!
La dolce vita - podróże, jedzenie, wino i śpiew ;)
Zachęcająca knajpka ;) To właśnie tutejszy kucharz zabrał nas do góry na stopa!
O zapachach jakie unosiły się wszem i wobec chyba nie muszę wspominać!
A tak oto  po zmroku "dąsała" się Etna :) I tego dnia, tylko i wyłącznie dla Niej, zaryzykowaliśmy z łapaniem stopa po ciemku. Czy było warto? Jasne że tak! Dla Niej zawsze warto!

W końcu, przyszedł czas powrotu do domu. W tym momencie humory wciąż jeszcze się nas trzymały. Do Mesyny mieliśmy ok 50 km. Niby nic, a jednak... Na początku, naszym priorytetem było dostać się na dół do drogi głównej. Jakoś święcie byliśmy przekonani, że się uda. Nie mieliśmy innego wyjścia, jedynie wierzyć. Tymczasem, minęło jakieś pół godziny a nas zignorowało z 6 aut jadących w dół. Reszta zakręcała tylko przy nas, po czym kierowała się z powrotem do miasteczka. Byliśmy uziemieni, ba, by nie ująć tego gorzej. Zaczęło kropić, a my wciąż nie mogliśmy się dostać na wybrzeże. Postanowiliśmy iść w dół na piechotę, z nadzieją, że złapiemy coś po drodze. Zaczęło padać. Droga wiła się po zboczu bez końca. Szliśmy w ciemnościach. Na dole błyskały się jedynie światła miasta Santa Teresa di Riva. Nic nas nie mijało. Zaczęło lać, a następnie grzmieć. Pięknie! Kiedy na takiej wysokości zaczyna walić piorunami, człowiek przestaje ekscytować się burzą! Nad naszymi głowami nawałnica, a my maszerujemy sobie zmoknięci ciemną szosą, szosą bez końca. Na tym etapie, Szymon, który zapomniał kurtki, przypominał już odrobinę zmokłą kurę ;)

widok ze wzgórza na miasto Santa Teresa di Riva

Po jakichś 25 min. minęły nas 2 auta, z czego o dziwo jedno się zatrzymało! I o dziwo kierowcą była kobieta, jechała z dzieckiem. Nie wiem sama, czy zabrałabym z ciemnicy 4 mokre postaci nieznanego pochodzenia, w tym trzech zakapturzonych chłopaków! Ona jednak zlitowała się nad nami, wcisnęła nam swojego synka na kolana (było nas przecież zbyt wielu jak na jeden samochód, ale "to przecież Sycylia!") i z radością wykrzykiwała, że jesteśmy "pazzi", czyli szaleni ;) Całą drogę śmiała się z nas do upadłego. Była bardzo pozytywna (sama kiedyś podróżowała za młodu), sympatyczna i uratowała nasze zmokłe tyłki. Nie dość, że zwiozła nas z nieszczęsnego wzgórza, to jeszcze przewiozła przez miasto Santa - Teresę i wysadziła na wylotówce w stronę Mesyny. Z ulgą podziękowaliśmy naszej dobrodziejce - miłej Pani Sycylijce i pożegnaliśmy się. Mieliśmy za sobą trudny odcinek. Teraz miało pójść już gładko... Miało!
Znów zaczęliśmy łapać stopa, nikt jednak nie chciał się zatrzymać. Wcale się nie dziwiłam. Zapewne nie wyglądaliśmy zachęcająco: mokrzy, z ubłoconymi butami, na ile się dało owinięci ciuchami. Po całym dniu wędrówek nie emanowaliśmy świeżością. W dodatku było ciemno, lało, wiało zimnym wiatrem prosto w twarz - ludzie spieszyli się do domów. O tej porze pociąg odpadał, tym bardziej, że była NIEDZIELA. Utknęliśmy. Postanowiliśmy przejść 2km w stronę autostrady, by tam ustawić się do łapania. Mimo, że woda chlupała w butach, staraliśmy się robić dobre miny do złej gry. Byliśmy zdani na łaskę kierowców.       

Staliśmy już dobre 40 min. przy wjeździe na autostradę, gdy nasza kartonowa tabliczka z napisem "Messina" najzwyczajniej się rozkleiła się (Po tylu przygodach! Mieliśmy ją przecież jeszcze z pierwszego autostopu do Savoki - na pamiątkę udanej wyprawy...). Nie było wyjścia, zdecydowaliśmy się rozdzielić na pary i czekać w dwóch różnych miejscach. My wybraliśmy wjazd na autostradę, chłopaki poszli kawałek dalej na szosę. Lało i wiało, straciliśmy z Maćkiem poczucie czasu. Mokre ciuchy już nie przeszkadzały, dokuczało jedynie zimno. Jedno auto się zatrzymało, jednak pan kierowca jechał na Catanię. 
Innym razem podszedł do nas pan i wręczył parasol, tak po prostu, z uśmiechem, bez słowa, po czym odszedł ;) Od razu zrobiło się raźniej, my zaś z tym parasolem chyba wzbudzaliśmy więcej zaufania, gdyż nagle, po kolejnych - nie wiem ilu minutach - zatrzymał się samochód. W środku siedziały już trzy osoby. Kierowca spojrzał na nas nieufnie i wypytał "co my tu robimy". Maciek wyjaśnił, kierowca jednak wciąż nie był przekonany. Zrobiłam zdesperowaną minę, kiedy Maciek tłumaczył mu naszą "tragiczną sytuację". Myślałam, że oszaleję z radości, kiedy szanowny pan, wciąż niechętnie, lecz pozwolił nam "załadować się" na tylne siedzenie. Nigdy nie zapomnę jak ciepło i sucho było wewnątrz. Tak wielkie szczęście czułam, że całą drogę nawijałam po włosku z naszymi "wybawcami". 
Byliśmy uratowani, chłopaki jednak zostali, na całą noc. Ulokowali się gdzieś na klatce schodowej i czekali do rana. O świcie wylegitymowali ich carabinieri, cóż, musieli wyglądać niepokojąco, snując się na TAKIM odludziu o TAKIEJ porze. Wrócili około 6 rano.

tak właśnie chłopaki oczekiwali poranka ;)

Jako konkluzję, mogę jedynie odradzić łapania stopa w niedzielne burzowe wieczory po zmierzchu... Za dnia Sycylijczycy zabierają chętnie, po ciemku zaczynają się problemy... Teraz oczywiście to tylko wesoła przygoda do opowiadania, wtedy, daję słowo, nie było nam tak do śmiechu ;) Mimo to, całą wyprawę wspominamy z uśmiechem, niczego nie żałujemy!

Komentarze

  1. Miłe wspomnienie. Ja się bawiłem, nawet podczas nocy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I'll remember this adventure forever! :-) very unique day and night! I felt like movie stars all the day. First Al Pacino as Michael Corleone, then Peter Parker as Spiderman. At night running in the heavy rain with Simon like Sylvester Stallone as Rocky and at the end Tom Hanks in the Cast away... :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chłopaki to była prawdziwa sycylijska przygoda, taka, której nigdy nie zapomnimy! :D // Boys it was a real sicilian adventure,the one we will never forget! :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Spodobał Ci się ten post? Bardzo ucieszy mnie Twój komentarz :)

Daria Staśkiewicz