Nadszedł maj, a wraz z nim mój kolejny artykuł w "Gazzetta Italia" :) Zachęcam do kupowania. Magazyn znaleźć można w salonach Empik, ale własną publikację udostępniam także i tutaj!:)
wersja polska
wersja włoska
Wersja do czytania:
SAN MARINO. BAŚNIOWA KRAINA
Ta
niewielka kraina położona na wzgórzu widocznym z autostrady, przecinającej
region Emilia-Romagna, uważana jest za najstarszą republikę na świecie.
Powstała już w 301r n.e. W tej malusieńkiej enklawie, usytuowanej na terenie
Włoch, praktycznie całe życie skupia się na wzgórzu Monte Titano w stolicy San
Marino.
Nie
ważne, czy wjeżdżamy na górę kolejką linową, czy też jedziemy drogą i docieramy
do miasta od strony parkingu. Przekraczając starą kamienną bramę miejską,
niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przenosimy się do baśniowej
krainy. Spacerując brukowanymi uliczkami wśród zamkowych baszt,
średniowiecznych obwarowań, malowniczych kamieniczek, placyków usianych drogimi
butikami i kawiarenkami „z widokiem”, spodziewamy się napotkać na swej drodze
orszak królewski.
I
nie jest to wcale niemożliwe! Wystarczy, że odwiedzimy San Marino 3 września,
kiedy to, jak co roku, republika świętuje uzyskanie niepodległości od Cesarstwa
Rzymskiego. Wtedy rzeczywiście w stolicy dzieją się cuda! Po udekorowanym
biało-niebieskimi flagami mieście, przechadzają się wówczas uroczyście ubrani
książęta i księżniczki wraz ze swymi świtami. Orkiestra przygrywa im do taktu,
błazny zabawiają uradowanych turystów, strażnicy niosą sztandary rodowe swych
panów a wojsko pilnuje porządku. Przy dobrej pogodzie świąteczny festyn trwa
cały dzień, a mieszkańców San Marino rozpoznać można po nieukrywanej dumie i
uśmiechach na twarzach.
Kiedy
pierwszy raz udaliśmy się z Maćkiem do San Marino, nie mieliśmy zbyt wiele
szczęścia. Pogoda zawiodła, a mnie już od 2 dni brało na grypę. Jedyną atrakcją
i pociechą tej wyprawy, okazał się właśnie przemarsz średniowiecznej maskarady.
Później było już tylko gorzej. Lało, wiało a trzy słynne wieże zamku, które
chcieliśmy tamtego dnia odwiedzić, jak na złość, schowały się za gęstą mgłą. Na
początku snuliśmy się po mieście pod wielkim parasolem, starając się robić
dobre miny do złej gry. Degustowaliśmy też miejscowe likiery w jednym ze
sklepików, które przynajmniej rozgrzewały i poprawiały humory. Kiedy jednak
brukowane uliczki zamieniły się w potoki, usiedliśmy zziębnięci w jednej z
knajpek, śmiejąc się z własnego pecha. Burza z piorunami szalała nad Monte
Titano. Na wysokości niemal 760m n.p.m. sprawiała wrażenie surrealistycznej,
wręcz filmowej. W takiej upiornej scenerii brakowało już jedynie czarnych
charakterów. „Nie martw się” - powiedział Maciek – „Wrócimy tu za rok, w
bardziej przyjaznych warunkach”. A że zwykle staramy się realizować nasze
plany…
Rok
później dokładnie sprawdziliśmy prognozę pogody przed wyprawą. Zapowiadali
słońce i tylko to się dla nas liczyło. Znad włoskiego Adriatyku, gdzie Maciek
pracuje w sezonie, do Republiki San Marino dotarliśmy w niecałą godzinę.
Wznosząc się kolejką linową Funivia nad domami miasteczka Borgo
Maggiore, wiedziałam już, że tym razem będzie zupełnie inaczej.
By
nie tracić czasu, od razu udaliśmy się na pierwszy ze szczytów Monte Titano do
zamkowej wieży La Rocca o Guaita.
Powstała ona jeszcze w XI wieku i niegdyś pełniła funkcję więzienia. Widoki,
które rozpościerały się z twierdzy, wynagradzały wszystko, co przytrafiło się
nam ledwie rok wcześniej. Zatrzymując się na kolejnych balkonikach i schodkach,
cieszyliśmy oczy krajobrazami.
Wędrując
dalej, wzdłuż obwarowań i śródziemnomorskiej roślinności, dotarliśmy do
kolejnej z trzech wież - La Cesta o Fratta. Stąd rozpościerała się panorama na pozostałe
baszty oraz dachy całego grodu. Staliśmy na najwyższym z wierzchołków Monte
Titano. Z wszystkich stron otulały nas wzgórza, na horyzoncie zaś mienił się
Adriatyk.
Przyszedł
czas by zawrócić i udać się niżej do miasteczka, którego całą starówkę wpisano
w 2008r na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W odkrywaniu zakątków stolicy
San Marino nie przeszkadzają samochody, cała strefa wolna jest od ruchu
pojazdów. To także zaleta tej destynacji, szczególnie gdy ktoś pragnie uciec od
codziennego zgiełku. Szwendając się
uliczkami, zaglądaliśmy w oryginalne witryny sklepików wielobranżowych.
Naszą
uwagę przykuł bożonarodzeniowy wystrój jednej z wystaw, która zdecydowanie
wyróżniała się w tak wakacyjnej atmosferze. Weszliśmy do środka i znów się
przenieśliśmy, tym razem do Laponii, ojczyzny Świętego Mikołaja. Było tam chyba
wszystko, o czym marzą dzieci: tęczowe lizaki, szklane kule ze śniegiem,
fantazyjne pozytywki, dziadki do łupania orzechów, bombki i najwymyślniejsze
ozdoby na choinkę. Sympatyczny pan, właściciel butiku oprowadził nas po swym
lokalu i opowiedział historię jego początków. To właśnie lubię na południu! Nie
ważne, czy napotka się Włocha czy mieszkańca San Marino, ludzie są tu
uśmiechnięci, życzliwi i rozgadani. Zakupiliśmy oryginalną bombkę i ruszyliśmy w
stronę ratusza, by obejrzeć zachód słońca z tarasu widokowego.
Kiedy
dotarliśmy na miejsce, całe Piazza Della Liberta (Wolność to w zasadzie dewiza tego malutkiego narodu!) skąpane było
w jaskrawo pomarańczowym świetle. Coś
jednak zmieniło się na placu. Wszędzie stały elegancko zastawione stoły. Kelnerzy
uwijali się jak w ulu, wokół zaś niecierpliwili się już dostojnie wystrojeni
goście. Turyści z zadatkami na paparazzich,
niczym detektywi, przyglądali się wszystkiemu niedyskretnie. W powietrzu dało
się wyczuć aurę napięcia i ekscytacji. Wszyscy czekali na parę młodą. My nie
mieliśmy jednak na to czasu. Kiedy słońce schowało się za wierzchołami gór,
ruszyliśmy do samochodu.
Tego
wieczoru mieliśmy jeszcze jeden, ostatni plan – kolację we włoskim miasteczku
San Leo. Później, siedząc już przy lampce czerwonego winka, makaronach i
twardych serach pecorino w
klimatycznej knajpce Il Bettolino,
wspominaliśmy z uśmiechem nasz – wreszcie udany - wypad do San Marino.
Congratulazione, Cara Giornalista! :-) It's a pity I can't buy this magazine in Hungary
OdpowiedzUsuńMolto grazie Amico! :) I can send you electronic version if you want ;) Hugs!
OdpowiedzUsuń