Droga do szczęścia

Oglądałam ostatnio "Drogę do szczęścia" z Kate Winslet i Leonardo DiCaprio w rolach głównych. Akcja toczy się w latach 50' XX wieku. Film opowiada o młodym, amerykańskim małżeństwie, mieszkającym na przedmieściach Connecticut z dwójką dzieci. Choć z pozoru ich życie wydaje się idealne, czegoś ważnego ewidentnie w nim brakuje. Państwo W.  męczą się (ba, można nawet stwierdzić, że marnieją w oczach) w przyjętych przez siebie rolach - on, nie znosi firmy, w której pracuje; ona z kolei, z biegiem lat, przeistoczyła się w znudzoną kurę domową.

Czy takiej egzystencji niegdyś pragnęli?

Pewnego dnia, w 30-te urodziny Pana W., podejmują decyzję o przeprowadzce do Paryża, miasta, w którym "można wszystko". Od tego momentu ich nastawienie do życia zmienia się diametralnie. Budzą się niczym z zimowego letargu. Załatwiają dokumenty, wystawiają dom na sprzedaż. Na myśl o zmianach i wyjeździe, uśmiechy nie schodzą im z twarzy. Ich związek znów rozkwita. Powraca dawna namiętność. Ogarnia ich szczęście, kiedy zdają sobie sprawę, iż wkrótce uciekną od "beznadziejnej pustki dotychczasowego życia". Życia, jakie wiodą wszyscy ich znajomi.

Kiedy o swoim pomyśle opowiadają przyjaciołom, wszyscy pukają się w czoło. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby rzucić dobrze płatną pracę, a następnie opuścić atrakcyjny dom, na rzecz, jakże niepewnej, przyszłości za oceanem? Nikt nie pojmuje tej "niedojrzałej" dziecinady. Nikt, poza leczącym się psychicznie synem sąsiadki, który patrzy na nich z nieukrywanym podziwem. "Wielu ludzi dostrzega pustkę, ale trzeba mieć jaja, żeby ujrzeć beznadziejność" - mówi.

Sytuacja zmienia się w momencie, kiedy Panu W. proponują awans, zaś Pani W. zachodzi w ciążę. Podłechtany w pracy mąż, zaczyna pomału wycofywać się z chęci wyjazdu. Jednocześnie, cały świat jego żony rozsypuje się na kawałki. W jednej chwili wszystko traci dla niej sens. Pomimo kłótni, błagań, łez i rozsądnych argumentów, wracają do rzeczywistości z początku filmu. Później jest już tylko gorzej. Nie zdradzę zakończenia, obejrzyjcie sami.

 Państwo W. opowiadają dzieciom o swoim pomyśle - źródło zdjęcia

Choć może wydać się to śmieszne. Tak mocno, jak ekscytowałam się razem z Państwem W. ich pomysłem na zmiany i ucieczkę od nijakości, tak później, niemal na równi z Panią W., przeżywałam klęskę z powodu utraconego marzenia, zamiecionego pod kupkę banknotów z premii Pana W.

Film, (polecam bardzo) z pozoru banalną historią, wywołał we mnie wiele emocji (nie spodziewałam się nawet, że później tak często będę o nim myśleć!) Skłonił do refleksji i utwierdził w przekonaniu - jakiego życia pragnę, a jakiego za żadne skarby nie chcę wieść. Nie potrzebuję czterech kątów na kredyt, wypełnionych po brzegi gadżetami, czy też markowymi ubraniami. Odkąd na jednej walizce, przetrwałam pięć miesięcy na Sycylii, uświadomiłam sobie, jak łatwo bez tych wszystkich rzeczy się obejść. Nie tęskniłam za szafą zapchaną po brzegi (ba, po powrocie byłam w szoku, że można mieć tyle ciuchów). Nie tęskniłam za telewizorem (teraz też go nie mamy i nie zanosi się, by coś w tej kwestii się zmieniło). Nie tęsknię za milionem przedmiotów, jakie trzymałam u siebie w pokoju. Jedyne, czego naprawdę mi brakuje, to wszystkich książek i pamiątek z podróży (chociaż niektóre są tutaj z nami!). Zaczęłam uczyć się minimalizmu i doceniać go. Coraz częściej zastanawiam się w sklepie - czy na pewno tego potrzebują? Czy będę szczęśliwsza jak kupię ten przedmiot? Po czym, po chwili namysłu, odkładam go z powrotem na półkę (jednocześnie wyobrażając sobie dokąd pojadę za odłożone w ten sposób fundusze - wszystko idzie do wojażowej puszki;)).

Niestety, ludzie coraz częściej zapominają o swoich aspiracjach, celach, potrzebach  i pasjach. Sami stawiają sobie niezliczone ograniczenia. Sami blokują sobie drogę do spełniania marzeń. Sami mówią sobie NIE. A bo studia, a bo praca, a bo kariera, a bo uznanie szefa/koleżanki/sąsiada, a bo obowiązki, a bo kasa, "a bo nie mogę", "a bo nie mam siły", a bo kredyt, a bo remont, a bo samochód, a bo czas. A życie ucieka i pewne rzeczy, których nie zrobimy teraz, nie zrobimy prawdopodobnie już nigdy. I nie chodzi tu tylko o wyjazdy. Ktoś może marzyć o skoku ze spadochronem, wspinaczce na Kilimandżaro, wolontariacie, nauce tańca brzucha, kursie chińskiego...

Kiedy zastanowię się nad tym głębiej, wprost przeraża mnie cały ten, wszechobecny wyścig szczurów, cały ten konsumpcjonizm, brak refleksji i życie na pokaz. Najbardziej zaś zdziwienie, kiedy oświadczam, że jesteśmy w Irlandii po to, by zarabiać na podróże. Nie na mieszkanie. Nie na super brykę. Nie na to, co będzie. Na to, co jest teraz. Bo teraz nie trwa i nie będzie trwało wiecznie...

Każdy sam toruje swoją własną drogę do szczęścia. Grunt, żeby w całej tej codzienności pamiętać jeszcze o swoich marzeniach, o samorealizacji i spełnianiu siebie. Zastanówcie się, czego pragniecie najbardziej i już dziś zacznijcie do tego dążyć. Bo potem może być za późno.

Komentarze

  1. Podpisuję się pod tym i ja.Życzę też,aby lata i szarość dnia powszedniego jak najdłużej nie pokonały tych marzeń :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Spodobał Ci się ten post? Bardzo ucieszy mnie Twój komentarz :)

Daria Staśkiewicz